Termometr wskazywał dwadzieścia siedem stopni Celsjusza, ciepły biały piasek przyjemnie ogrzewał stopy, za plecami rozciągał się las palmowy. Jim znajdował się na rajskiej wyspie z marzeń. Był sam. Pobiegł do brzegu, do oceanu. Spokojna, przezroczysta woda przyciągała jak magnes. Prosiła by w niej zanurzyć swe ciało, zanurkować i pływać bez końca. Wskoczył do wody i stylem klasycznym pokonywał całkiem niewyczuwalny opór ciepłej, słonej wody. Sprawiało mu to niesamowitą przyjemność. W pewnej chwili tuż obok (około pół metra) ujrzał płynącego równolegle i tym samym tempem delfina butlonosego. Zwierzę chciało mu towarzyszyć, bawić się, ponieść Jima przez delikatne fale na swoim grzbiecie. Jim bez mrugnięcia okiem odczytał przyjazne zamiary boskiego stworzenia. Wyciągnął rękę i objął z całych sił Delbutle’a swym ramieniem. Dotyk ten sprawił, że poczuł niewyobrażalną radość, ciało przestało ważyć chociażby gram, porozumiewał się ze zwierzakiem telepatycznie. Mocno ściskając delfina przemierzał mile morskie w tempie ekspresowym, tor urozmaicały liczne podskoki i salta w powietrzu. Gładził jego pysk - śliski i delikatny, tulił niczym dziecko najukochańszą maskotkę. Czas stanął w miejscu, w ogóle nie myślał. Był tylko Jim, delfin, zabawa, prędkość, pluski, akrobacje.